SŁOWO NA XXXII NIEDZIELĘ ZWYKŁĄ
„Trąba dziwny dźwięk rozsieje, ogień skrzepnie, blask ściemnieje, w proch powrócą światów dzieje.
Z drzew wieczności spadną liście na Sędziego straszne przyjście, by świadectwo dać Psalmiście…”
J. Kasprowicz
Zbliża się. Nadchodzi. Jest nieuchronny jak śmierć. Tyle że ta śmierć będzie pomnożona przez miliony cierpień, krzyków i przerażeń. Wszyscy będą chcieli uciekać, ale nie będzie gdzie. Ziemia będzie się zapadać pod stopami, wszędzie ogień, krzyk i zamęt. Koniec świata. Koniec ziemi. Koniec ludzkości. I będzie tak, jak kiedyś napisał Jan Kasprowicz:
„W umarłych bytów milczeniu głębokiem
słychać jedynie Amen,
moje straszne Amen.
O Boże miłosierny, zmiłuj się nad nami!
Kyrie elejson!
Przede mną przepaść, zrodzona przez winę,
(…) Ginę! ginę! ginę!
Amen.”
Kłaniam się nisko tym, którzy jeszcze nie odłożyli tego tekstu, wzdrygając się z niesmakiem po takim wstępie. Bo ja bym chyba odłożyła. Może dlatego, że apokaliptyczna wizja końca świata, która tak bardzo fascynuje artystów (i nie tylko), mnie wprawia z zakłopotanie, by nie rzec – zniesmacza. Te trąby archaniołów, te trzęsienia ziemi, te „potwory dziejów” wypełzające z otchłani… Straszne to wszystko i tak potworne, że trudno mi w tej wizji dostrzec miłosiernego Boga. I nie chodzi tu bynajmniej o lekceważenie ponownego przyjścia Jezusa, bo ono nastąpi – pewnie i nieodwołanie. Sądu Ostatecznego nie można bagatelizować ani pomijać, bo udawanie, że czegoś nie ma, nie sprawi, że to coś zniknie. Koniec przyjdzie na pewno, odwrotu nie ma. Istnieje jednak obawa, że czekając spektakularnego „bum”, przegapimy codzienne, zwyczajne znaki mówiące o tym, że zbliża się koniec. Bo on się zbliża tak, jak kropla drąży skałę. Zbliża się – ba! – już się staje! Na naszych oczach, dzień po dniu.
Dużo bardziej niż katastroficzna wizja Kasprowicza, bliższe jest mi spojrzenie Czesława Miłosza, który w wierszu pt. „Koniec świata” opisuje proces, który dzieje się już. Pszczoły zbierają nektar, rybak zarzuca sieci, kobiety chodzą z parasolkami, a koniec świata - trwa. I samo mi się dopowiada, że dziecko wgapia się w komórkę, mama wgapia się w komórkę, tato wgapia się w komórkę, a koniec świata – trwa. I jeszcze: ktoś przeprowadza staruszkę przez jezdnię, ktoś się z miłością pochyla nad łóżkiem umierającego, zakochani patrzą sobie w oczy, jakby świata nie było, a koniec świata – trwa.
I nieważne, czy grają nam w głowie trąby archaniołów, czy oczekujemy od Boga spektakularnej demolki, czy raczej powolnego odchodzenia na jakąś inną stronę – ważne, żeby na ten koniec być przygotowanym możliwie najlepiej. Żeby żyć pełnią, oddychać pełnią i kochać całym sobą. Ważne, żeby pielęgnować w sobie ten Boży oddech, który nazywamy duszą. Ważne, żeby robić to, co do nas należy, co się godzi Bożemu dziecko, co z zaufania do Boga wynika.
„Dlatego cieszy się moje serce i dusza raduje, a ciało moje będzie spoczywać bezpiecznie, bo w kraju zmarłych duszy mej nie zostawisz i nie dopuścisz, bym pozostał w grobie.”, mówi dziś psalmista. I pięknie mówi! I ja go za to cenię i szanuję, że on, ów psalmista, liczy się z Bożą sprawiedliwością, ale bardziej liczy na Bożą miłość. Bo… tak sobie myślę, że tylko ona, tylko ta miłość, tylko to miłosierdzie, są dla nas gwarancją wieczności. I tego, że czekając na potop, nie prześpimy poszczególnych kropli. Bo:
„Ci, którzy czekali błyskawic i gromów, są zawiedzeni.
A którzy czekali znaków i archanielskich trąb, Nie wierzą, że staje się już.
Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem, ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,
powiada przewiązując pomidory:
Innego końca świata nie będzie, innego końca świata nie będzie.”
A.N.